Zgodnie z planem wszyscy uczestnicy marszu (10 osób) stawili się na miejscu zbiórki punktualnie o godzinie 10. Po krótkim przywitaniu i poznaniu nowych osób ruszyliśmy od razu na szlak. Łagodnie wspinaliśmy się pod górę, potem nachylenie stoku stopniowo się zwiększało. Wkrótce stanęliśmy na tzw. Ślimaku, czyli wzgórzu widokowym Sobótka (99 m n.p.m.). Widokowe to może to wzgórze jest, ale tylko zimą, bo nie sądzę by latem przez gęstwinę drzew było coś widać… W każdym razie widać Wrzeszcz i zabudowania Politechniki Gdańskiej. Po krótkim odpoczynku i serii pamiątkowych zdjęć ruszyliśmy w dół w kierunku ul. Jaśkowa Dolina.
Po drugiej stronie ulicy przeszliśmy przez Teatr Leśny (towarzystwo jeszcze lekko onieśmielone – nikt nie chciał wejść na scenę) i ruszyliśmy głębiej w las. A im głębiej w las, tym więcej drzew… i coraz bardziej rozluźnieni uczestnicy. Atmosfera rozmów, opowiadania dowcipów i ogólnie pojętej dobrej zabawy tak się udzieliła również mnie, że w porę nie zeszliśmy z żółtego szlaku. Bo w tym miejscu należy wyjaśnić, że „Szlak Królewski” oznaczony jest tylko na mapie – w terenie znaków brak. I w ten oto niezamierzony (chociaż wolę mówić, że spontaniczny) sposób zmodyfikowaliśmy trasę, przeszliśmy przez osiedle mieszkaniowe, trochę pokluczyliśmy wśród uliczek (taka dodatkowa atrakcja) i ponownie weszliśmy w las. Na przełaj… Ale za top widoki na Niedźwiednik były przepiękne. W ogóle tego dnia pogoda nam dopisała – cały dzień świeciło przepiękne słońce (jak na wszystkich imprezach, które organizuję). Szybka sesja zdjęciowa – pierwsze zdjęcie grupowe – i ruszyliśmy odkrytym zboczem w dół. I tu pojawił się dylemat – iść dalej prostą ścieżką, czy wejść na dłuuugie schody, które znajdowały się przed nami. Wygrał zgodny głos kobiet (tak – to zawsze źle się kończy) i zaczęliśmy mozolnie wspinać się długimi schodami… tylko po to, by u góry stwierdzić, że tą drogą nigdzie nie dojdziemy. Ale zanim ponownie pokonaliśmy schody (tym razem w dół), to w chwili przerwy nastąpiło uzupełnienie płynów (rozgrzewających).
Po dojściu do ulicy Słowackiego i ponownym wejściu w las po drugiej stronie postanowiliśmy poszukać Głazu Borkowskiego. Trochę pokręciliśmy się w kółko i nic nie znajdując poszliśmy dalej. A nawet harcerek o drogę się pytaliśmy… Teraz czekał nas dłuższy prosty odcinek po grzbiecie wzgórza. Dziewczyny (Ania, Ela i Ewelina) tak wyrwały do przodu i narzuciły takie tempo, że wyglądały jak polska reprezentacja w sportach zimowych (whatever jakich). Na rozwidleniu szlaku poczekaliśmy na resztę wycieczki i po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej. I tu pojawiła się jakże mądra i życiowa refleksja, że Ci co idą na końcu zawsze mają najgorzej, bo gdy dociągną do przodu grupy to Ci od razu chcą ruszać dalej (no przecież już odpoczęli). Ale bez obaw – każdy mógł odpocząć tyle ile trzeba… tak sądzę. Na tym odcinku było parę miejsc naprawdę mocno oblodzonych (w tym dość strome zejście w dolinę). Ale był i na to sposób – siad na tyłek i wiooo w dół… Najwyższy punkt trasy jaki osiągnęliśmy to 113 m n.p.m. Potem spokojnie szliśmy aż do granicy lasu. Wyszliśmy na ulicę Polanki. Chcieliśmy wpaść do Lecha na kawę, ale akurat nie było go w domu… Siedział na fejsie.
Zgodnie podjęliśmy decyzję, że w takim razie idziemy do Oliwy. Tam znaleźliśmy knajpę zamówiliśmy obiad, piwko i… dzieliliśmy się wrażeniami z wycieczki. Tak właśnie było – wesoło, przyjemnie i mega relaksująco.
P.S. Dziwnym trafem Ania gubiła różne rzeczy na wycieczce… Asekuracyjnie postanowiłem nawet na chwilę nie powierzać jej mapy… Z drugiej jednak strony nawet gdyby ją zgubiła to nic wielkiego by się nie stało bo i tak nie mogłem się w niej (tej mapie rzecz jasna) połapać…