W dzisiejszej wycieczce (tak na marginesie cały czas trwa konkurs na najlepszą nazwę dla cyklu takich wycieczek) na Daleką Północ wzięło udział 6 osób. Akurat tym razem nie było nikogo nowego. A szkoda…
Bez zbędnego ociągania się ruszyliśmy z centrum Jastrzębiej Góry na trasę. Nasz pierwszy punkt programu to Gwiazda Północy. Skoro, zgodnie z tematem przewodnim wycieczki, wybieramy się na Daleką Północ, to tego miejsca pominąć nie możemy. W Polsce dalej na północ iść się już nie da. Jest to pamiątkowy obelisk który wyznacza najdalej na północ wysunięte miejsce w Polsce. Gwoli ścisłości to miejsce znajduje się na plaży u podnóża klifu, na którym stoi kamień.
Spod obelisku ruszamy niebieskim szlakiem, przez las, w kierunku Lisiego Jaru. W Jastrzębiej Górze i okolicach szlaki oznaczone są bardzo dobrze – również te dla osób uprawiających Nordic Walking. Po kilkunastu minutach skręcamy w prawo i dochodzimy do drogi łączącej Jastrzębią Górę z Władysławowem. Z jednego tylko powodu – do Lisiego Jaru chcemy wejść u jego wlotu, a nie w połowie.
Przed wejściem do Lisiego Jaru stoi pomnik, który według legendy upamiętnia miejsce przybicia do brzegu króla Zygmunta III Wazy wracającego ze Szwecji. Obelisk postawił przedwojenny właściciel Lisiego Jaru – hrabia Aleksander de Rosset.
Lisim Jarem, który de facto jest rozcięciem erozyjnym o głębokości do 50 metrów i o stromych zboczach porośniętych lasem bukowym, zeszliśmy na plażę. Jak na grudzień było dzisiaj ekstremalnie ciepło. Wystarczył cienki polar i to nad samą wodą. Prawie żadnego wiatru, spokojne morze i piękne niebo. Pogoda bardziej przypominała tą z wczesnej wiosny niż z końcówki roku. Przez dobre kilkanaście minut napawaliśmy się pierwszym tego dnia widokiem morza i cieszyliśmy oko kolorami nieba. Potem cofnęliśmy się do Jaru i bocznym grzbietem, przypominającym nieco grań w górach, wspięliśmy się na 50-metrowe zbocze.
Po dotarciu na szczyt klifu dalszą wędrówkę kontynuowaliśmy górą. Przez pewien czas. Potem znowu zeszliśmy w dół, do plaży. Tak dotarliśmy do miejsca, z którego po schodach można się dostać do latarni morskiej Rozewie. Co prawda jej zwiedzenie też mieliśmy w planach, ale postanowiliśmy to sobie zostawić na koniec – na drogę powrotną. Idąc przez piękny las bukowy, u podnóża wysokiego brzegu w pewnym momencie dotarliśmy do miejsca, które na pierwszy rzut oka wyglądało niepozornie. Ot dużo starych liści. Ale wystarczyło się tam chwilę zatrzymać, by przekonać się, że nasze stopy zapadają się coraz bardziej. Najpierw w liściach, a potem w miękkim gruncie. I tak oto po raz kolejny sprawdziła się stara mądrość ludowa – „Bagno wciąga!”.
Po wydostaniu się z tarapatów szliśmy dalej, by po chwili skręcić w prawo i zacząć naszą heroiczną wspinaczkę po mokrych liściach ku szczycie zbocza. Chcieliśmy zwiedzić to, co zostało z 34. Baterii Artylerii Stałej. A ta jest ciągle doskonale zamaskowana na szczycie klifu. Okazało się, że wyszliśmy na górę trochę za wcześnie, ale dalszą trasę pokonaliśmy już górą. Przy okazji doszliśmy na dużą łąkę, przy skraju której, dokładnie na klifie stały dwa wychodki. Zwrócone w stronę morza. To zrozumiałe, że ktoś chciał mieć odrobinę intymności, ale przy okazji zapewnił sobie wspaniały widok.
Pewni, że zaraz za łąką zobaczymy poszukiwane bunkry trafiliśmy na kolejną przeszkodę – głęboki jar wrzynający się w brzeg. Ściany były tak strome, że wydawało nam się niemożliwe pokonanie go w tym miejscu. Doszliśmy do wniosku, że dalej od brzegu morza będzie łatwiej i rzeczywiście tak było. Ale stromego zejścia i równie stromego podejścia nie udało nam się uniknąć. Ponownie na górę weszliśmy po czymś co wyglądało jak kaskada do odpływu wody. Po drugiej stronie jaru zauważyliśmy betonowe transzeje i schrony dla piechoty i już wiedzieliśmy, że jesteśmy blisko. Zapuściliśmy się nawet kawałek w podziemne tunele, ale że z natury jesteśmy lekko strachliwi wystraszył nas syk jakiegoś zwierzęcia z ciemnej jak noc otchłani. Nerwy koiliśmy wspaniałym widokiem na Władysławowo.
Po krótkiej chwili i kilkudziesięciu krokach zobaczyliśmy pierwszy element 34. Baterii Artylerii Stałej – stanowisko dalmierza. W zasadzie stalową kopułę wystającą z ziemi. Obejrzeliśmy sobie ja dokładnie z zewnątrz, zwracając uwagę, że tak niewiele zostało w niej śrub. Widocznie tych złomiarze nie dali rady wykręcić… Kilkanaście metrów dalej znaleźliśmy ukryte wejście do wnętrza. Ciemny korytarz kilka razy zmieniał bieg, poprowadził nas do bunkra, a dopiero stamtąd udało nam się wejść do wnętrza stanowiska dalmierza. Z wyposażenia nie zostało już nic… Wyszliśmy więc i ruszyliśmy dalej.
Dalej, czyli do jednego z czterech stanowisk ogniowych baterii – do bunkru działa kalibru 130 mm. Wygląda tak, jakby ktoś próbował wykopać go z ziemi (to wniosek późniejszy, bo gdy dotarliśmy do kolejnego stanowiska tylko nieznacznie wystawało z ziemi). Po wejściu na małe wzniesienie naszym oczom ukazał się imponujący bunkier, a na nim zachowana armata. A raczej to, co z niej zostało. Dewastacja postępuje z każdym rokiem co widać na porównaniu zdjęć z 2011 roku i stanu obecnego… Niemało kłopotu sprawiło nam wejście na bunkier. Po obejrzeniu stanowiska armaty skierowaliśmy się do wnętrza i dokładnie spenetrowaliśmy pomieszczenia poziomu pierwszego i drugiego. W bunkrze zachowały się jeszcze mechanizmy podawania amunicji, więc można całkiem jasno wyobrazić sobie jak to funkcjonowało. Na samym dnie – na najniższym poziomie – znaleźliśmy pomieszczenie, w którym kiedyś musiał stać agregat wymuszający obieg powietrza. Zostały tylko imponujące rury…
Gdy już nasza ciekawość związana ze zwiedzaniem zabytków architektury obronnej została zaspokojona zeszliśmy schodami na plażę. To była konieczność, ponieważ kawałek dalej na klifie znajduje się funkcjonująca jednostka wojskowa (do niedawna stacjonował tam batalion artylerii rakietowej) i przejście górą jest niemożliwe. Przynajmniej nie w 6 osób… 😉 Dalsza wędrówka prowadziła plażą aż do Wąwozu Chłapowskiego. Była to czysta przyjemność – szum fal, brak wiatru, rewelacyjna temperatura… Po osiągnięciu celu postanowiliśmy iść kawałek dalej – do małych „chat rybackich”…
Dlaczego piszę „chat rybackich”? Spodziewaliśmy się urokliwych chatek, a tymczasem znaleźliśmy coś co przypominało koczowisko bezdomnych. By uniknąć rozczarowania wmówiliśmy sobie, że to przez Ksawerego… że pewnie takie zniszczenia i bałagan to on poczynił… W psychologii to się chyba nazywa wyparcie 😉 Tak, wyparliśmy to, co ujrzeliśmy 🙂
Wróciliśmy do Wąwozu Chłapowskiego i jego dnem przeszliśmy aż do drogi łączącej Władysławowo z Jastrzębią Górą. Aby wyjść na drogę należy przejść tunelem pod nią. Tędy też prowadzi niebieski szlak. Wrażenie bardzo ciekawe, bo tunel do krótkich nie należy.
Do Jastrzębiej Góry wracaliśmy drogą. Ale to jeszcze nie koniec zwiedzania. Został ostatni punkt programu – latarnia morska w Rozewiu. Co prawda okazało się, że poza sezonem jest zamknięta dla zwiedzających, ale nam udało się przekonać mieszkającego tu latarnika, by nas wpuścił i pozwolił nam ją zwiedzić. Wewnątrz zapoznaliśmy się z wszystkimi latarniami polskiego wybrzeża, a na zewnątrz udało nam się wyjść akurat w czasie, gdy słońce powoli zachodziło za horyzontem…
Z latarni udaliśmy się do samochodów pozostawionych w centrum Jastrzębiej Góry. Wędrowaliśmy, zwiedzaliśmy i eksplorowaliśmy przez 7 godzin i pokonaliśmy niemal 17 kilometrów. Chcecie dowiedzieć się czegoś więcej o miejscach, które odwiedziliśmy? Piszcie w komentarzach! Uczestnikom dziękuję za świetne towarzystwo 🙂 Po raz kolejny udowadniacie, że z Wami nie da się nudzić!
A na koniec jeszcze taka sytuacja 🙂
4 komentarze
[…] wczorajszej wycieczce do Rozewia, podczas której zwiedziliśmy m. in. 34. Baterię Artylerii Stałej, postanowiłem przejrzeć […]
Czytając relację z wyprawy,ponownie tam byłem 😀 Polecam AnŚ ! Świetna forma aktywnego wypoczynku 😀