Ostatni weekend upłynął mi pod znakiem jednej z wielu weekendowych wypraw z cyklu „Ojciec z córką na krańcu świata”. Tym razem nasz wybór padł na Słowiński Park Narodowy, który Ali (5 lat) przedstawiłem jako największą piaskownicę w Polsce. Nie muszę chyba tłumaczyć z jakim entuzjazmem podeszła do tego pomysłu…
Naszą wyprawę zaczęliśmy w piątkowe popołudnie – ja po pracy, ona po przedszkolu. Plecaki zawczasu spakowane czekały już w samochodzie, więc od razu bocznymi drogami (tak lubimy najbardziej) ruszyliśmy do Łeby. Na miejsce dotarliśmy wieczorem, więc tego dnia poprzestaliśmy na zakwaterowaniu się, zjedzeniu kolacji i wieczornym spacerze wzdłuż kanału portowego. Oczywiście nie obeszło się bez karmienia kaczek.
Przy okazji warto wspomnieć, że taki weekendowy wypad nie musi być drogi. My znaleźliśmy kwaterę, w której za pokój dwuosobowy z łazienką zapłaciliśmy za cały pobyt 60 zł (30 zł za dobę za dwie osoby). Była tam również w pełni wyposażona kuchnia, więc śniadania i obiadokolacje można było przygotować we własnym zakresie.
A więc w drogę…
Naszym głównym punktem programu na sobotę była oczywiście największa piaskownica w Polsce, czyli ruchome wydmy na mierzei oddzielającej morze od jeziora Łebsko. Jest to oczywiście główna atrakcja Łeby. Sposobów dostania się na miejsce jest wiele (pieszo, rower, melexy, itp.) i w internecie znajdziecie sporo artykułów na ten temat. My postanowiliśmy pojechać samochodem do Rąbki, gdzie zostawiliśmy auto na parkingu (2.5 zł za każde rozpoczęte 30 minut). Rąbka, która znajduje się około 2 km na zachód od Łeby, to niewielka wieś wypoczynkowa. Leży na rogu jeziora Łebsko i wyznacza początek mierzei.
Po opłaceniu biletów wstępu na teren Słowińskiego Parku Narodowego (6 zł osoba dorosła i 3 zł dziecko) udaliśmy się nad jezioro. Przy brzegu stoi wysoka wieża widokowa, z której roztacza się wspaniały widok na jezioro Łebsko i Rąbkę.
Aby oszczędzić sobie 3-kilometrowego marszu asfaltową ścieżką przez las uznaliśmy, że lepiej będzie popłynąć statkiem (tym bardziej, że za naszą dwójkę zapłaciłem jedynie 10 zł). No dobrze… Ja tak uznałem. W pierwszej chwili pomysł Ali bardzo się nie spodobał – odmówiła współpracy i wejścia na pokład statku… No tak… Niedawno w przedszkolu uczyła się o Titanicu… Po kilku minutach pertraktacji i tłumaczeniach, że my nie zatoniemy udało mi się ją przekonać do rejsu. Stateczkiem wycieczkowym kierował niezwykle sympatyczny kapitan, który w połowie rejsu pozwalał dzieciom zasiąść za sterem i nawet założyć kapitańską czapkę. Po około 25 minutach byliśmy na miejscu.
Wyrzutnia rakiet
Tuż obok przystani znajduje się stara pohitlerowski ośrodek doświadczalny (wyrzutnia rakiet), obecnie przystosowany do roli muzeum. Zanim jednak zapoznaliśmy się z pozostałościami budynków i rakiet weszliśmy na kolejną wieżę widokową, z której było już widać wyłaniające się z lasu wydmy. Zwiedzając ten teren dalej dowiedzieliśmy się, że testowano tu m.in. rakiety przeciwlotnicze „Rheintochter” („Córy Renu” – Ali bardzo ta nazwa się spodobała) oraz rakiety balistyczne „Rheinbote” („Posłaniec Renu”). Obecnie ciężko ocenić jakie prace tak naprawdę były tam prowadzone, ponieważ zaraz po wojnie na wiele lat teren przejęły wojska radziecki. W latach 70-tych funkcjonowała tu polska Stacja Sondażu Rakietowego Łeba, skąd startowały rakiety meteorologiczne Meteor-1 i Meteor-2.
W jednym z budynków muzeum mieliśmy niecodzienne spotkanie. W zasadzie to wchodząc do budynku wyprzedziła nas żmija zygzakowata. Mieliśmy więc niecodzienną sposobność przyjrzenia jej się na żywo z bliska. Widać żmije też odczuwają potrzebę wyższych rozrywek…
Największa piaskownica w Polsce
Z wyrzutni ruszyliśmy traktem przez las w kierunku ruchomych wydm. Po drodze mijaliśmy stanowiska edukacyjne opisujące naturalne środowisko życia żmii zygzakowatej (to pewnie stąd ruszyła na wycieczkę ta, którą widzieliśmy) oraz co dzieje się w lesie gdy w naturalne procesy nie ingeruje człowiek. Udało nam się również zaobserwować dzięcioła przy pracy. Po pokonaniu około 2 kilometrów dotarliśmy do podnóża wydm. Na tej trasie (a w zasadzie na całej trasie od Rąbki) kursują melexy. My jednak postanowiliśmy zrobić sobie przyjemny spacer w cieniu lasu.
Po zdjęciu butów i krótkiej wędrówce zboczem wydmy weszliśmy na szczyt największej z wydm łebskich – Wydmy Łąckiej (jej wysokość to od 30 do 42 m n.p.m. – zależnie od siły wiejących wiatrów). Jej nazwa wzięła się od nazwy wsi Łączka, którą dawniej zasypały ruchome piaski. Ma ona kształt wielkiego półksiężyca z ramionami skierowanymi na wschód. Przyczyna jest prosta – zachodnie wiatry. Te same wiatry sprawiają, że wydma przesuwa się kilkanaście metrów na rok, zasypując wszystko co spotka na swojej drodze.
Dla dzieci (i dorosłych też) to istny raj. Możemy wędrować po górach piachu aż nad brzeg morski. Na szczycie wydmy doświadczymy wiejących wiatrów, które przesuwają ziarenka piasku. Towarzyszy temu charakterystyczny dźwięk. U podnóża jest spokojniej. Co chwila zresztą widać jak ktoś wspina się z dołu na górę, by po chwili zbiec lub sturlać się w dół. I robią to nie tylko dzieci… Dorośli kreślą też napisy i wzory w piasku, by potem z czubka wydmy je fotografować. Jest to też idealne miejsce by zrobić sobie pustynne miejsca. W trakcie naszego pobytu widzieliśmy również parę młodą w trakcie sesji ślubnej.
Na wydmach można spędzić wiele godzin. Należy jednak uważać na skwar i słońce. W każdej jednak chwili możemy udać się na plażę i schłodzić się morską bryzą lub wskoczyć do morza. Plaża w tym miejscu jest bardzo szeroka i niezwykle urokliwa.
Czas już wracać…
Po kilku godzinach spędzonych na ruchomych wydmach i na plaży nadszedł czas powrotu. I gdy już zeszliśmy z wydmy i usiedliśmy by założyć buty spotkała nas kolejna niespodzianka. Do pobliskiego kosza na śmieci przyszedł lis. I wcale nie miał oporów, by podejść do nas bardzo blisko. Mieliśmy niecodzienną okazję przyjrzeć mu się z bliska, oczywiście zachowując dalece posuniętą ostrożność… w końcu to dzikie zwierzę.
Gdy ruszyliśmy w drogę powrotną okazało się, że szaleństwa na piasku kosztowały Alę sporo sił, więc na zmianę szła na swoich nóżkach lub na moich barkach… Doszliśmy do wyrzutni rakiet i przystani nad jeziorem i niestety okazało się, że ostatni statek już odpłynął… A taką mieliśmy ochotę na ponowny rejs… No cóż pozostało nam wracać 6 kilometrów pieszo… a w zasadzie głównie mi – Ala wygodnie siedziała na moich ramionach…
Do Łeby wróciliśmy wieczorem, co oczywiście nie przeszkodziło nam jeszcze wybrać się na karmienie kaczek. Tym razem już dość leniwie siedząc na nabrzeżu i machając nogami nad wodą…
A w głowach rodził się już plan na następny dzień… Latarnia morska Stilo i Sea Park w Sarbsku… Ale to już zupełnie inna opowieść…
P.S.
Panowie – zachęcam do tego typu wypadów z dziećmi. To niezapomniana przygoda i dla dziecka (dzieci) i dla ojca. Fenomenalne przeżycia, które zaprocentują na całe życie. A jaka jest Wasza opinia? Zachęcam do komentowania!