Pomysł
Niektóre kobiety myślą, że zmienią faceta. Użyją wdzięku, siły perswazji, innych znanych sobie metod i on stanie się doskonalszy, przystosuje się, zmieni się właśnie dla niej. Lub karmią się nadzieją, że po ślubie będzie inaczej, nie będzie okruszków na blacie, podniesionej deski lub pasty wyciśniętej z niewłaściwej strony tubki. Ja, na szczęście, takich nadziei nie żywiłam. Wiedziałam (ba! nawet cieszyłam się), że mój mąż to niespokojna dusza, nie usiedzi długo w miejscu i że w poprzednim wcieleniu był pewnie wikingiem, bo ciągnie go na północ.
Świadoma praw i obowiązków, nie protestowałam więc, gdy w ramach podróży poślubnej zaproponował wyprawę na Lofoty. Zresztą, po tym jak podczas podróży przedślubnej przeczochrałam go po dżunglach Tajlandii i zapyliłam płuca kurzem kambodżańskich dróg, jakże bym mogła odmówić realizacji jego pomysłu zabrania mnie w podróż poślubną na koło podbiegunowe.
Pakowanie
Zaczęło się całkiem niewinnie – od planu działania. Palcem na mapie na Lofoty, potem bilety na samolot, na pociąg, zakup brakującego sprzętu, testowanie nowego namiotu w salonie i prawie gotowi. Trzeba jeszcze było wyjść ze strefy komfortu i spakować wszystkie bambetle. Było to zadanie bardziej bolesne – namiot, dużo jedzenia dla dużego męża, dużo ciepłych ubrań dla zmarźlaka żony, dużo sprzętu fotograficznego, 2 ręczniki, których potem ani razu nie użyliśmy… Jednym słowem nasza 140 l torba dała z siebie wszystko lub raczej przyjęła ile mogła, aż spuchła. Kabanosy, przewodnik i trzy warstwy ubrań poszły już na grzbiet. Tak obładowani stanęliśmy na lotnisku w Gdańsku Rębiechowie. Przygoda wzywała!!
Przeczytaj: Kiedy jechać na Lofoty?
Lofoty
Norwegia powitała nas iście podbiegunową pogodą. Kiedy już dolecieliśmy do Trondheim, przejechaliśmy pociągiem do Bodø, promem do Moskenes było ciemno i mżyło. Plan wieczorny przewidywał rozbicie namiotu na początku szlaku prowadzącego do szczytu Munkan przez chatkę Munkebu. Coś jednak podkusiło męża i żonę (może nienasycenie górami w minione wakacje), by ruszyć na szlak już wieczorem. Rozświetlając ciemności czołówkami, idąc po łańcuchach, poręczówkach i błocie do łydek przeszliśmy spory kawałek i rozbiliśmy namiot na skalnej półce na szlaku. Szybka kolacja i hop! do śpiworków. Jupi! Pierwsza noc na Lofotach!
Kładąc się do śpiworów po ciemku, nie widzieliśmy, jaki widok czeka nas o poranku. Żona krzyknęła „ach!”. Mąż zakasał rękawy i wziął się do roboty – wyjął aparat, by uwiecznić pierwszy wschód słońca na wyspie Moskenesøya. To był ranek godny każdej podróży poślubnej. Skaliste góry dookoła, woda u podstawy granitowych ścian, jesienne barwy i borówki pod nogami.
Najwyższy szczyt wyspy
Po nasyceniu oczu widokami i pochłonięciu owsianki ruszyliśmy do chatki Munkebu. Zimno i wiało, więc po szybkiej herbatce pod Munkebu sprężystym krokiem wspięliśmy się na szczyt Munken (775 m n.p.m.). Po zejściu do chatki nasze zegarki wskazały godzinę 14:00. Do zachodu słońca zostało ponad 5h, postanowiliśmy więc ruszać się jeszcze szybciej i wejść na najwyższy szczyt Lofotów Zachodnich Hermannsdalstinden (1029 m n.p.m.). Wysokość może nieznaczna, ale zważywszy na to, że startuje się od poziomu zero, a szczyt ma kształt piramidki, było się po czym wspinać. Na szlaku czekało nas wszystko – błoto i skały i grań i poręczówki. A na deser wspinanie prawie na czworakach po gruzowisku kamieni i wielkie głazy na szczycie. Żona, która z pasją uprawia wspinaczkę skalną jęczała z zachwytu. Mąż jęczał z głodu, bo po zejściu z Munkena przekąsiliśmy zbyt małe co nieco, a na drogę wzięliśmy zbyt skromne zapasy. Powrót do bazy pod chatką upłynął na snuciu planów, co zjemy na pierwsze danie, co na drugie i na deser. Przydrożne krzaki jagód sprawiły, że mąż doszedł do bazy 30 min później niż żona. Zdradziły go zęby w kolorze fioletu. Jako, że zrobiliśmy 200% planu, czyli dwa szczyty w jeden dzień, po zasłużonej kolacji, zaszyliśmy się w namiocie. Resztę wieczoru obejmuje cenzura. I tak oto skończył się drugi dzień podróży poślubnej na Lofoty.
I zimno i pada
Zejście powrotne stanowiło dobry test dla naszych kurtek przeciwdeszczowych. Woda z góry, kałuże od dołu. Żona doszła jak zmokła kura, mąż jak zmokły kur. Było też trochę kur… po drodze przy wpadaniu w kałuże po kostki. Ogrzewanie w wynajętym samochodzie podkręcliliśmy na maksa i pojechaliśmy wygrzać się w klimatycznej i jedynej kawiarence w urokliwym miasteczku Reine. Wiało tak, że tej nocy nie udało nam się rozbić namiotu, a obiad gotowaliśmy w zaułku otoczonym z dwóch stron ścianami, do złudzenia przypominając bezdomnych.
Noc wyjątkowo mało romantycznie spędziliśmu rozkładając fotele naszej Hondy do pozycji półleżącej. Jak przystało na dżentelmena w podróży poślubnej, mąż oddał żonie lepsze miejsce do spania – to po stronie pasażera, a sam mierząc 1,92 m zadwolił się miejscem z pedałami. Żona do dziś kocha za to męża.
Najpiękniejszy widok i nocleg na bezludnej plaży
Widok z Reinebringen opisany jest, jako jeden z napiękniejszych na Lofotach. Przewodniki nie kłamią! Opisany jest też jako jeden z najbardziej zniszczonych. I tu też w przewodnikach piszą prawdę. Szerpowie sprowadzeni prosto z Nepalu pracują nad naprawą drogi prowadzącej na grań i poprowadzeniem alternatywnego szlaku. Póki co, istniejąca droga prowadzi ostro pod górkę, przechodzi przez cieki wodne, obsypujące się kamienie i śliskie trawki. Podejście nie należy do prostych i ciężko czerpać przyjemność z kroczenia tym, rzekłabym nawet, osuwiskiem. Wędrówka trudna, mąż się zasapał, żona rozebrała do koszulki z krótkim rękawkiem. Ale warto było się trudzić, widok z góry na drugą stronę grani zapierał dech w piersiach. Tu mąż i żona spotkali nawet tuzin osób różnej maści i płci, co musiało świadczyć o tym, że szlak naprawdę jest popularny. Dla porównania na Munken nie spotkaliśmy nikogo, a po drodze na Hermannsdalstinden 4 osoby.
Tego dnia czekała nas jeszcze przeprawa promem (hucznie nazwana łódka z 1 ławką na pokładzie i 2 rzędami kanap pod pokładem) pod banderą norweską. Maż roztoczył przed żoną wizję niebiańskiej plaży. Jak to za zimno, żeby się kąpać? Przed ślubem żona chwialiła się wszakże, że kiedyś chodziła na schadzki morsów bałtyckich, więc może korzystać z plaży pełnymi garściami. A w nagrodę za wejście na Reinebringen będzie kolacja all-inclusive, kuchnia marokańska – szaszłyki upieczone na ognisku. Ach… jakże żona się tych szaszłyków doczekać nie mogła.
Po zejściu z promu nowożeńcy ruszyli w stronę dzikiej plaży. Była naprawdę przepiękna. Szeroka, piaszczysta i otoczona wysokimi na kilkaset metrów skałami. Uroku dodawał szkielet wieloryba znaleziony nieopodal. Oboje dostawali już ślinotoku na myśl o kolacji. Pojawił się jeden, jedyny, malusieńki problem – w promieniu kilometra nie było ani jednego drzewa czy krzewu, a co za tym idzie drewna na ognisko. Nie bez przyczyny jednak żona wyszła za męża, wiedziała, że jak obieca poślubne ognisko to słowa dotrzyma. Zaczęła więc montować szaszłyki na szpilkach od namiotu, w końcu co jej szkodzi też dołożyć swoje trzy grosze do przetrwania podróży poślubnej. Mąż, w którym obudziła się krew północnych przodków, dzielnie piłował dechy, które woda wyrzuciła na brzeg używając w tym celu zardzewiałej piły do metalu, którą nie wiadomo, kto (ale dzięki mu za to) zostawił nieopodal. Drewna wystarczyło nie tylko na szaszłyki, ale by sie porządnie ogrzać. Mąż dodatkowo uczcił mile zakończony dzień żubróweczką, żona czekoladką.
Grań że aż strach
Na plaży było sielsko, anielsko i bardzo malowniczo, ale zew gór odbijał się echem od strzelistych ścian. Skuszeni wizją tego, że plaża wygląda piękniej z góry postanowiliśmy stanąć na szczycie Helvetestinden.
Szlak opisany był jako ,,stromy o dużej ekspozycji i trudny”. I rzeczywiście – ekspozycja powalała z nóg. Całe szczęście, że w przenośni, bo w rzeczywistości powaliłaby nas w kilkusetmetrową przepaść. Silny wiatr dodawał dramaturgii naszej wspinaczce na szczyt. Zdecydowanie nie jest to szlak dla matek z dziećmi, osób o słabych nerwach, czy lęku wysokości. Mieliśmu wrażenie, że jeden fałszywy krok może doprowadzić do katastrofy. Szliśmy więc ostrożnie, na ostatnim odcinku zostawiliśmy nawet plecaki poniżej szczytu. Weszliśmy na wierzchołek i oto plaża Bunes ukazała nam się w całej okazałości – z turkusową wodą i naszym namiotem all-inclusive rozbitym gdzieś między szkieletem wieloryba, a trawiastą polanką. Mąż cykał zdjęcia jak szalony, żona krzyczała, że podchodzi za blisko do krawędzi i zaraz spadnie w przepaść. Jeszcze potem równie dramatyczne zejście tą samą drogą, ostatnie spojrzenie na plażę i wędrówka na prom powrotny do Reine. Żegnaj Bunes! Albo do zobaczenia!
Bodø i okolice
Ostatni poranek na Lofotach nie oznaczał na szczęście końca podróży, czy raczej wyprawy, poślubnej. Skoro świt przepłynęliśmy promem z powrotem do Bodø. Obserwując współpasażerów rejsu dowiedzieliśmy się, jaki jest ulubiony czasozabijacz w Norwegii. Robił to pan z panią – siwa staruszka i młody chłopak ubrany wcale nie metroseksualnie. I młoda pani i starszy pan. Jednym słowem robienie na drutach w Norwegii jest nieomal tak popularne jak czytanie książek w podróży. Zważywszy na pogodę ciepłe wełniane skarpety pewnie zawsze są tu w cenie. Jednakże mąż i żona nie mieli ze sobą drutów, nie umieją nawet takiego sprzętu obsługiwać, na promie poszli więc zwyczajnie i po polsku spać. I całe szczęście, gdyż po wczesnej pobudce zregenerowaliśmy się na ostatni już pieszy szlak, tym razem w okolicach Bodø. Szczęśliwcami są mieszkańcy tego miasteczka – na przedmieściach mają tak piękne tereny. Udaliśmy się na Keiservarden. Szlak prowadził z początku komfortową ścieżką, by w połowie przeistoczyć się w kamieniste i skalne podłoże i tak też się kończył. Na szczycie miał być piękny widok. No dla nas był – mąż spojrzał na swą piękną żonę, żona dała buziaka mężowi. Reszta nie widziała nic pięknego – mgła gęsta jak mleko i mżawka nie sprzyjały widokom. Wierzymy jednak, że z wierzchołka widać całe miasto i Lofoty w oddali.
Jeszcze tu wrócimy
Podróżując od dziecka widzieliśmy już wiele pięknych miejsc, przemaszerowaliśmy przez niejedne góry, stanęliśmy na niejednym szczycie. Lofoty jednak wywarły na nas ogromne wrażenie, prawdopodobnie dlatego, że ciut podobne do naszych Tatr, ale bardziej majestatyczne, mniej przechodzone, bardziej dzikie, dające możliwość nocowania gdziekolwiek oczy poniosą i znajdzie się kawałek płaskiego terenu pod namiot.
Powróciwszy do szarej rzeczywistości wiemy, że za rok i za dwa i jeszcze wiele razy wrócimy na Lofoty. Nie będzie już może tak romantycznie, w końcu podróż poślubna jest tylko jedna, ale każdy dzień, okazja i pretekst są dobre by polecieć na Koło Podbiegunowe. Dlatego żona przypomina mężowi o rocznicy ślubu w drugiej połowie maja, wówczas w Norwegii zaczynają się białe noce.
Chcesz wybrać się z nami na wyprawę na Lofoty? Zapraszamy!
21 komentarzy
Jakie temperatury w nocy we wrześniu? Przymarza się już w namiocie?
Różnie. Noce potrafią być i ciepłe i chłodne… W ubiegłym roku było na tyle ciepło, że przez pół nocy leżałem sobie na trawie przed namiotem i gapiłem się w niebo na zorzę 🙂