Ten wpis jest kontynuacją poprzedniego wpisu o przygodach na Sri Lance:
Ech… Ci Polacy! Czyli jak spustoszyliśmy cabanę – część 1
Zbrakło piwa…
Drobna konsternacja, jak to? Zabrakło piwa?
Manager odpowiada zakłopotany: „Wiecie… bo my dopiero od tego roku działamy i jeszcze nigdy nie zeszło nam jednego wieczora tyle piwa co dziś…”. Przyjęliśmy do wiadomości, ale nie zrozumieliśmy. Jak może zabraknąć piwa?
Jednak nasi gospodarze w trosce o dalsze budowanie przyjaźni polsko-lankijskiej reagują natychmiast. Właściciel przynosi butelkę araku i atmosfera staje się odrazu jeszcze bardziej luźna i sprzyjająca budowaniu międzykulturowych mostów.
Jak mawiał klasyk
„Zamki na piasku, gdy pełno w szkle…”, więc z każdym toastem wznosimy się na kolejne wyżyny konwersacji i snujemy plany na przyszłość. Właściciel próbuje zrobić wrażenie na Iwonce i z dumą oznajmia jej, że jest posiadaczem jedynego na Sri Lance fiata punto.
Koleś, którego funkcji nie mogliśmy odgadnąć poruszył temat inwestycji, gdy dowiedział się, że Robert zawodowo zajmuje się między innymi inwestycjami właśnie.
Wachlarz możliwych inwestycji okazał się dość pokaźny. Od zakupu ziemi i nieruchomości, przez import aut, po wejście w posiadanie kopalni kamieni szlachetnych lub pola cynamonu. Może Wam się to wydać dziwne, ale to pola cynamonu właśnie najbardziej zainteresowały Roberta… I to nie z powodu samych pól ale offsetu jaki oferował lankijski lokales.
„Jeżeli kupisz pole cynamonu Robert to będziesz mógł wybrać sobie żonę z wioski, w której będzie położone to pole. Wystarczy, że powiesz, jaką wolisz, grubą, czy chudą, a ja wszystko za Ciebie załatwię!”. Jeszcze długo po powrocie do Polski nowopoznany kolega często przypominał Robertowi za pośrednictwem FB o swojej ofercie…
Tak to na miłych rozmowach i „wprowadzaniu elementu baśniowego do rzeczywistości” w postaci sączenia drinków z arakiem upłynął nam wieczór i późna noc. Zeznania co do pory, o której kładliśmy się spać do dziś nie są zbieżne 😉
„Co za licho?! Kogut?” mamroczę budząc się
Wstaję, wychodzę na taras, łapię się pewnie bambusowej poręczy (co jest wskazane po wczorajszym wieczorze) i wytężam wzrok. Nie wziąłem okularów… :/
Szybka cofka, okulary na nos i wychodząc ponownie na taras już widzę winowajcę mojego bólu głowy 😉 Paw! Spaceruje sobie po trawniku piejąc w najlepsze i za nic ma cierpienia uczestników wczorajszego wieczorku zapoznawczego.
Schodzimy całą grupą na śniadanie. Obsługa wraz z właścicielem jest już na nogach, gotowa do przyrządzenia nam śniadania. „Śniadanie lokalne, czy europejskie” pyta Manager. „Lokalne!” zgodnie odpowiadają wszyscy. Jesteśmy tu, żeby poznawać Sri Lankę wszystkimi zmysłami, jak na każdej naszej wyprawie, gdziekolwiek na Świecie.
Zasiadamy przy stole, który pozostał po wczorajszej kolacji i pierwsze co rzuca się nam w oczy to widok pozostałych gości cabany. Francuzi i Anglicy siedzą po 2 osoby przy pojedynczym stoliku i sączą po świeżym kokosie. Obsługa podchodzi co jakiś czas i pyta, czy coś podać i na tym kończą się interakcje zagraniczych gości z innych krajów z miejscowymi. Typowa relacja klient <-> dostawca.
Po śniadaniu zbieramy się na plażę. Krótki spacer w kierunku plaży poleconej nam przez Managera. Wychodzimy z nadbrzeżnego pasma palm i… RAJ!
Po cudownym dniu spędzonym na plaży wracamy na kolację. Po szybkim odświeżającym prysznicu wszyscy znów nabierają ochoty na integrację. Więc znów biesiadujemy z miejscowymi, zajadamy się przygotowanymi przez Właściciela pysznościami, pijemy zimne piwo…
Znów zabrakło piwa! 😀
Nie no nie wierzę!? Drugi wieczór i ponownie zabrakło piwa. Chyba Manager wcześniej nigdy nie gościł Polaków.
Na potwierdzenie moich domysłów Manager mówi „Wiesz co myślałem, że dziś już nie będziecie pili tyle piwa… nigdy wcześniej nie gościliśmy Polaków… przepraszam”. „Daj spokój Stary!” odpowiadam „nie masz za co przepraszać! Gościcie nas tak, że chyba lepiej nie można, spędzacie z nami czas, opowiadacie o Waszym kraju, czujemy się jak wśród przyjaciół!”
Mija kolejny miły wieczór. Czas biegnie jednak nieubłaganie i nadszedł dzień naszego wyjazdu.
Ostatnie śniadanie jedzone wspólnie z gospodarzami i obsługą, szybkie przedstawienie planów na dzisiejszy dzień i już chcemy się zbierać od stołu, gdy Manager pyta: „Będziecie potrzebować fakturę?” Hmmm… no tak wszystko pięknie było do tej pory… wspólne biesiady, uczty z owoców morza, świeże owoce, arak i piwo… ale przecież to nie był wyjazd all inclusive i musimy zapłacić za wyżywienie.
„Tak, będziemy potrzebować fakturę” odpowiadam niepewnym głosem bo właśnie sobie uświadomiłem, że nikt z nas nie zapytał nawet o menu z cennikiem i wszystkie dania zamawialiśmy na zasadzie „Szef kuchni poleca”. Tak urzekła nas ta miła przyjacielska atmosfera. Te kilkanaście minut oczekiwania to była najmniej miła część pobytu w Tangalle…
Zaskoczeniem był również sam rachunek
Wszystkie pozycje, które zamawialiśmy od początku naszego pobytu równiutko wypisane na białej kartce papieru z datą, ceną i informacją kto składał zamówienie. Jak oni to ogarnęli?
Podnoszę wzrok znad rachunku i widzę całą grupę wpatrzoną we mnie jakbym zamiast rachunku czytał raczej wyrok śmierci…
Nikt, nic nie mówi, słychać komary latające w pobliskim lesie 😉
„Ile…?” pyta Robert, którego już niewiele jest w stanie w życiu przestraszyć, bo w końcu jak ktoś używa 50% Muggi…
„Liczę…” odpowiadam budując napięcie niczym w filmach Alfreda Hitchcocka.
Wszyscy milczą…
Myślałem, że cisza nie może być już bardziej cicha, a jednak.
Koniec części 2…
Kontynuacja wpisu o przygodach na Sri Lance:
Ech… Ci Polacy! Czyli jak spustoszyliśmy cabanę – część 3
1 komentarz
[…] Czytaj: Ech… Ci Polacy! Czyli jak spustoszyliśmy cabanę – część 2 […]